|
RELACJA Z WYŚCIGÓW BRANNA 2010 |
|
RELACJA Z WYŚCIGÓW BRANNA 2010
"OSLE BRZDI LEVÝM KOPYTEM"
Jesienią ubiegłego, albo wiosną tego roku, podczas planowania naszych wspólnych motocyklowych wyjazdów, Kamzen rzucił pomysł wybrania się do miejscowości Branna w Czechach, aby obejrzeć wyścigi motocykli zabytkowych. Ponieważ słyszałem wiele pozytywnych opinii o tej imprezie, to bez wahania przystałem na ten pomysł. Skoro decyzja zapadła, nie pozostało nic innego jak ustalić ekipę, wybrać trasę, poszukać noclegów i zameldować się w Brannej, na wyścigach.
Najwięcej kłopotów sprawiło nam ustalenie terminu zawodów, bardzo długo nie mogliśmy dotrzeć do konkretnej informacji, wiedzieliśmy tylko, że impreza odbywa się zawsze na początku września. Podobno w Internecie można znaleźć wszystko, trzeba jednak wiedzieć gdzie szukać albo mieć trochę szczęścia, prawie za każdym razem trafialiśmy na informacje z poprzednich lat, dopiero w okolicach przełomu czerwca i lipca pojawiła się informacja, że zawody odbędą się w dniach 11-12 września. Poznaliśmy więc już termin, trasę do Kłodzka mieliśmy w małym palcu, pozostały tylko noclegi. Wybór padł na Międzygórze, została jeszcze kwestia pogody. Zaklepaliśmy najlepszą jaką mogliśmy: ciepło, słonecznie i bez deszczu.
Nadszedł dzień wyjazdu. Pogoda, po prawie całym tygodniu opadów i chłodów, zapowiadała się wspaniale. Deszcz nie pada, świeci słońce i tylko gdzie niegdzie na niebie pojawiają się chmury. Parking przy stacji paliw Orlen wyznaczyliśmy sobie na miejsce zbiórki, wszyscy zameldowali się punktualnie, więc krótko po godzinie 16.00 sześć motocykli ruszyło na spotkanie przygody. Niestety, już w Koźminie łapie nas deszcz, czyżby tak miało być całą drogę? Okazało się jednak, że to tylko przelotne opady i już od Krotoszyna mamy coraz lepszą pogodę. W Trzebnicy, gdzie robimy krótki postój na rozprostowanie kości, świeci nam już na stałe słońce i robi się ciepło. Dojeżdżamy do Wrocławia, jest krótko po 18.00, wszędzie korki. Po około 40-stu minutach przeciskania się przez gąszcz samochodów żegnamy stolicę Dolnego Śląska i kierujemy się w stronę Kłodzka. Z każdą minutą robi się coraz ciemniej, a ruch na krajowej ósemce jest dość spory, widocznie wiele osób wybrało się na wrześniowy weekend w góry. Około godziny 20.00 dojeżdżamy do Kłodzka, trzeba zatankować motocykle i coś zjeść. Po krótkich poszukiwaniach trafiamy na pizzerię oraz znajdujący się obok sklep, gdzie dokonujemy niezbędnych zakupów – zapowiada się wieczór szkocki i raczej nie chodzi tu o kraciaste spódniczki. Posileni i zaopatrzeni ruszamy do celu naszej podróży. Jest już zupełnie ciemno, gdy krótko przed 22.00 meldujemy w Międzygórzu. Docieramy do domu wypoczynkowego „Czarodziejka”, gdzie czeka na nas nocleg.
Oczywiście pełni wrażeń nie idziemy od razu spać. Okazało się, że każdy z nas ma wiele do opowiadania ( mycie zostawiamy na rano – przecież nigdzie już dzisiaj nie wychodzimy ), a dodatkowo towarzystwa dotrzymuje nam znana pewnie wszystkim, pewna „ruda dama”( w zasadzie dwie ). Mamy nadzieję, że głowa rano nie powinna boleć.
Sobota, pobudka coś około 7.00. Teraz po zakupy, śniadanie, potem kawa i już jesteśmy gotowi do wyjazdu. Właśnie uświadomiłem sobie, że nie zabrałem ze sobą dowodu osobistego, mam nadzieję, że nie będzie mi potrzebny, przecież w końcu granic już nie ma.
Pogoda wspaniała, świeci piękne wrześniowe słońce. Jednak już za pierwszym pasmem górskim, gdy ledwo zostawiliśmy za sobą gościnne Międzygórze, pojawia się gęsta mgła i widoczność maleje do kilkudziesięciu metrów. Podróżując we mgle docieramy do Międzylesia, tankujemy motocykle i szukamy kantoru ( polecano nam ten w kwiaciarni ) gdzie wymieniamy złotówki na korony po bardzo dobrym kursie. Granicę przekraczamy w Boboszowie. Zaraz za granicą skręcamy w lewo, na Kraliky. Po przejechaniu kolejnego pasma górskiego mgła znika, pojawia się znów piękne wrześniowe słońce, tyle, że świeci jakby bardziej po czesku. Ponownie skręcamy w lewo, na drogę 312 i pędzimy prosto w kierunku Brannej.
Dojeżdżamy na miejsce. Pierwsze co do nas dociera to ryk motocyklowych silników, rozpoczęły się już treningi. Parkujemy motocykle, kupujemy bilety i rozpoczynamy poszukiwania dobrego miejsca do oglądania przejazdów poszczególnych klas. Wszędzie pełno ludzi, niektórzy są świetnie zorganizowani, mają swoje krzesełka, stoliki oraz są odpowiednio zaprowiantowani. Kierujemy się pod górę, do centrum miasteczka, to co widzimy przekracza nasze najśmielsze oczekiwania. Niewielkie miasto jakim jest Branna stało się na te kilka dni motocyklową Mekką. Wszędzie, w każdej bramie, na każdym wolnym placyku, na każdym podwórku porozstawiane są namioty i przyczepy kempingowe. Wszędzie stoją motocykle. Jedne właśnie są rozgrzewane i przygotowywane do wyjazdu na tor, inne wracają z treningów. Jest tu chyba wszystko co nadawało by się do ścigania, od czasu I-wojny światowej, aż do lat osiemdziesiątych. W około kręcą się tłumy kibiców, przeważają Czesi, ale są też Polacy, Niemcy, Węgrzy i wiele innych narodowości. Na skwerkach porozstawiane są stragany z pamiątkami, a za każdym rogiem jest knajpka, gdzie można kupić coś do zjedzenia oraz piwo. Panuje ogólny gwar, który miesza się hałasem motocykli pracujących na wolnych wydechach, a w powietrzu czuć zapach spalonego metanolu. Myślę, że jeżeli istnieje motocyklowe niebo, to tak ono musi właśnie wyglądać.
Wszyscy są mili i przyjaźnie nastawieni, nikt z mieszkańców nie robi tragedii, że miasto jest oblężone przez motocyklistów i poruszanie po nim jest utrudnione. Nikt nie ma pretensji, że pod oknami jego domu( trasa wyścigów przebiega uliczkami miasta) przelatują motocykle, które generują, na moje ucho, jakieś 130 decybeli. Wszystko jest znakomicie zorganizowane, a służby organizacyjne dbają o to, aby nikt nie wlazł na trasę przejazdów pod koła przejeżdżających motocykli.
Znajdujemy w końcu dobre miejsce, oglądamy treningi, które odbywają się klasami podzielonymi według pojemności silników i wieku motocykli.
W przerwach między treningami podpatrujemy jak przebiegają przygotowania motocykli do startu oraz zmieniamy miejscówki. W niektórych miejscach można się znaleźć tak blisko toru, że gdyby wyciągnąć rękę, to można by dotknąć przejeżdżających zawodników. Hałas jest jednak okrutny, po jakimś czasie uszy zaczynają boleć, żałuję, że nie zabrałem stoperów (zostały w Międzygórzu), gdy „przelatują” motocykle zatykam uszy dłońmi, trochę to pomaga. Czas bardzo szybko mija, musimy wracać, mamy jeszcze pewne plany na dzisiejszy dzień ale pojawimy się tu jutro na zawodach.
Z Brannej kierujemy się do miejscowości Hanušovice skąd jedziemy do miejscowości Ruda, potem skręcamy w prawo i wjeżdżamy na czeską „11”. Każdy motocyklista powinien przynajmniej raz w życiu przejechać się tą drogą. Wrażenia niesamowite. Wydawało mi się do tej pory, że oponę można zamknąć tylko na torze, to nieprawda, uwierzcie mi, można tego dokonać na zwykłej drodze. Pozwolicie, że na chwilę wrócę do wizji motocyklowego nieba, jeżeli faktycznie takie jest, to na pewno jest w nim czeska „jedenastka”. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy, zakręty zniknęły ustępując miejsca spokojnej drodze.
W miejscowości Jablonne, skręcamy na Mladkov, skąd przez Boboszów wracamy do Polski. Kierujemy się do Bystrzycy, gdzie robimy krótką przerwę na przepięknym renesansowo-barokowym rynku. Z Bystrzycy wyruszamy w kierunku Kletna, drogą nr 392 pędzimy na przełęcz Puchaczówka, właśnie położyli nowy asfalt, więc radość z jazdy jest ogromna. W tempie odbiegającym znacznie od prędkości dozwolonej na tym odcinku drogi pniemy się w górę, tym razem Fazer jako pierwszy melduje się na szczycie przełęczy, robimy krótką przerwę, a potem udajemy się do Kletna.
Parkujemy przy restauracji Bikers Choice ( polskie Sturgis * ), gdzie mamy zaszczyt poznać właścicielkę ( pozdrawiamy pani Joanno ) oraz zjeść pyszny obiad. Restauracja ma niepowtarzalny klimat i wystrój, wszędzie jest pełno motocyklowych elementów, ze ścian zwisają koła, ramy, zbiorniki, lampy, a między stolikami stoją motocykle. Polecam gorąco to miejsce wszystkim motocyklistom, jeżeli będziecie w Kotlinie Kłodzkiej koniecznie musicie odwiedzić Bikers Choice.
Opuszczamy Kletno, jedziemy do Stroni Śląskich, skąd po zatankowaniu znów wspinamy się na przełęcz Puchaczówka, aby potem zjechać w dół i przez Wilkanów i dotrzeć do Międzygórza. Parkujemy motocykle, przebieramy się w nieco bardziej wygodne ciuchy i ruszamy na zwiedzanie. Międzygórze to bardzo malownicza miejscowość, wszystko toczy się tu jakimś odmiennym rytmem, znika gdzieś pośpiech, który dręczy nas na co dzień, tutaj nikt się nie śpieszy, a my mamy wrażenie jakby wszystkie kłopoty zostały gdzieś daleko. Jest tu bardzo miło, zwiedzamy centrum, oglądamy wodospad Wilczki, a potem lądujemy w Wilczym Dole na najlepszej na południe od Kłodzka pizzy ( pozdrawiamy właściciela ). Pamiętajcie, że będąc w Międzygórzu nie można wyjechać nie jedząc tu pizzy!
Do pizzy oczywiście piwko, na ,,drugie” trafiamy do restauracji Nad wodospadem…. Zrobiło się późno i zimno, chyba ciągnie od wody, wracamy do Czarodziejki. Nie wiem dlaczego ale nagle wszędzie zrobiło się pod górę, dlaczego nie zauważyliśmy tego wcześniej? Okupując nasz powrót znacznym wysiłkiem docieramy do Czarodziejki, nigdzie już nie będziemy dzisiaj wychodzić, więc znów się nie myjemy ( Dzień Dziecka ), hura!
Niedziela, wstajemy o 7.00. śniadanie, kawa i wyjazd. Jedziemy w kierunku granicy, po wczorajszych wyczynach w górach czujemy się bardzo pewnie, jedziemy stosunkowo szybko…chyba za szybko. Honda Szymona łapie uślizg tylnego koła na prawym dość ostrym łuku, chwilę później odzyskuje przyczepność wysyłając kierowcę w krajobraz, sama natomiast ładuje się w barierę. Dobrze, że nie spadła w dół do potoku, bo chyba do dzisiaj byśmy ją stamtąd wyciągali., Honda w rozsypce, widelec zgięty, dziura w silniku, okropny widok gdy gorący olej leje się jak z wiadra na asfalt. Pędzę na zakręt i zabezpieczam go aby ktoś się na nas nie wpakował. Rafał zajął się szybko poszkodowanym. Reszta ekipy wyszarpuje Hondę z barierki. Szymon cały, drobne obtarcia, dzięki Bogu. Jadą motocykle, zatrzymują się, chcą pomóc, ponieważ panujemy już nad wszystkim, dziękujemy im i prosimy aby odjechali i nie blokowali zakrętu. Także samochody zwalniają, wiadomo atrakcja, jest na co popatrzeć. Co mamy robić dalej? Podejmujemy chyba słuszną decyzję, jedziemy dalej, Szymon jako pasażer, a CBR-rka zaczeka u przygodnych ludzi na busa.
Po czeskiej stronie motocykli jeszcze więcej niż wczoraj, z wiadomych powodów nie jesteśmy w stanie wyprzedzić nawet poczciwej JAWY 350. Do Brannej dojeżdżamy spóźnieni, motocykli jest tak dużo, że policja nie wpuszcza już ich do miasta. Trafiamy na podwórko jakichś miłych Czechów. Pozwalają zostawić motocykle i pokazują nam skrót do miasta, 20 minut później docieramy do centrum. Zawody już trwają, ludzi wszędzie pełno, atmosfera znakomita, pogoda super. Oglądamy wyścigi poszczególnych klas i czekamy na hit, wyścigi sidecar-ów ( motocykle z wózkami bocznymi ). Naprawdę jest co podziwiać, szczególnie popisy wózkowych na zakrętach, to niesamowite co oni wyprawiają.
Zawody w Brannej miały także polski akcent, startowało dwóch Polaków: Spychała Szymon oraz Korzyniewski Tomasz, zajęli bardzo dobre 3 i 5 miejsce w swojej klasie, brawo. Zawody powoli zmierzają ku końcowi, także my postanawiamy wracać, schodzimy w dół, zabieramy motocykle i żegnamy gościnne czeskie miasteczko. Wracamy do domu. Przed granicą zatrzymujemy się przy markecie aby wydać korony, które nam jeszcze zostały. Niestety alkohol nie jest już tak tani jak kiedyś.
Docieramy do Międzygórza, pakujemy się, żegnamy właścicieli Czarodziejki i ruszamy do domu. Rafał kieruje się prosto do Jarocina, spieszy się do pracy. Reszta odwozi Szymona do Boboszowa, gdzie jego uszkodzona Honda czeka na transport. W końcu ruszamy w kierunku Jarocina, do Kłodzka droga jest w porządku, potem robi się coraz ciaśniej. Zapada zmrok, tłok na drodze staje się jeszcze większy, wszyscy wracają do domu po słonecznym weekendzie. Do Wrocławia nie można wjechać, korek prawie do centrum, przepychamy się między samochodami, w końcu jednak przedzieramy się na drugą stronę miasta. W Trzebnicy robimy postój, tankujemy motocykle, prostujemy kości. Następny przystanek dopiero w Jarocinie. Do Jarocina docieramy około godziny 23.00. Chwila rozmowy, pożegnanie i każdy wraca do siebie, do domu, do swoich bliskich.
To był świetny wyjazd, dziękuję Łukaszowi, Rafałowi, Kamilowi, Szymonowi oraz Dawidowi za to, że mogłem razem z nimi wybrać się w tę podróż. Było kapitalnie. W ciągu dwóch i pół dnia nakręciliśmy około 900 km i wiemy już dziś, że za rok znów to powtórzymy. Do zobaczenia w Brannej, w 2011.
Październik 2010 Whibo
P.S.
Szymon nie porzucił swojej pasji, wyremontował motocykl i jeździ, jednak jak sam mówi: trochę inaczej.
W artykule wykorzystano zdjęcia autora.
Galeria zdjęć
|
|
|